Gram odkąd byłem dzieckiem.

Na początku było to małe radzieckie pianinko i jakieś proste melodyjki, ale potem było już lepiej. Były klawisze, gitara, potem większe klawisze i kolejna gitara – elektryczna. Uczyłem się nawet gry na fortepianie. Nigdy jednak nie założyłem zespołu, ani nie rozwinąłem kariery solowej. Gdy byłem młody, muzyka kojarzyła mi się tylko z tym czego aktualnie słuchałem. I choć gatunków było wiele, to odtwarzanie muzyki, której słuchałem nigdy nie szło mi zbyt dobrze.

Po wielu latach kupiłem cajon – bęben w formie drewnianej skrzynki. Okazało się, że nauka gry w klasycznym stylu nie szła, za to mogę sporo czasu bębnić po swojemu. To dało mi do myślenia. Następnym był bęben obręczowy, szamański. Jego powstanie to osobna historia. Jednak tu stało się jasne, że są różne sposoby używania instrumentów.

Poszedłem za tym co było dla mnie naturalne, łatwe i przyjemne, czyli granie na czucie, na intuicję, z serca. Po raz kolejny porzuciłem koncepcję nauki w akademicki sposób. Przestałem myśleć o tym, że trzeba się najpierw uczyć w szkole albo na kursie. Gdy zaczynam sam, wytyczam własną ścieżkę, cieszę się odkrywaniem i eksperymentami. Lepsze to niż dostanie tego w formie wykładu. Gdy będę potrzebował wiedzy, wiem do kogo i po ci się zgłosić. Będę wiedział czego szukać.

Dziś, wraz z moją ukochaną Anią zapraszamy na koncerty, podczas których używamy gongu, mis, bębnów, dzwonków, innych instrumentów oraz własnego głosu. Dajemy się ponieść chwili, energii, wewnętrznym głosom. Nie planujemy, nie komponujemy i nie kombinujemy. Poszerzamy naszą świadomość zdobywając wiedzę o wpływie dźwięków, a także poprzez doświadczenie i feedback jaki mamy od uczestników naszych sesji. Im więcej gramy, tym głębiej schodzimy, a nasze koncerty zdają się działać coraz wyraźniej i mocniej.

Nie wiem dokąd nas to zaprowadzi w przyszłości. Nie mamy celu ani oczekiwań. Wiem za to, że ponownie robię coś z pasji, ciekawości i dla przyjemności, z korzyścią dla innych. To mi wystarczy.